środa, 4 stycznia 2012

Na południe

Po burzy w Kahjuraho niebo zasnuło się chmurami a temperatura spadła. Nie było zimno ale ciepło też nie, więc nadszedł czss ruszyć ku ciepłym plażom.

Najpierw ryksza na postój autobusów ale tam, żadnego autobusu nie ma. Więc dalej rykszą za 100 rupii jedziemy 11 km do skrzyżowania. Stamtąd za 60 rupii zabiera nas jeep do większego miasta odległego o 35 km. Potem za 90 rupii jedziemy kolejne 120 km do Jhansi. Podróż trwa ponad 4 godziny, rozklekotanym autobusem po drogach, które są takimi tylko z nazwy. Przez otwarte okna i drzwi wdziera się chłodne, wilgotne powietrze, więc docieramy wymarźnięci i wymęczeni.

Okazuje się, że mamy pecha. Nasz ekspres do Bombaju i Goa odjechał punktualnie (coś niezwykłego) a nam cała ta podróż zabrała więcej czasu niż planowaliśmy, spóźniliśmy się o pół godziny. Następny pociąg będzie o dziewiątej wieczorem, za pięć godzin.

Idziemy coś zjeść. Jhansi jest dużym indyjskim miastem bez turystów i ceny spadły do nierealnego poziomu. Motoryksza wozi nas po mieście za 10 rupii (70 groszy) a obiad kosztuje 100 rupii (7 zł) na głowę.

Jeszcze kilka godzin na brudnym dworcu razem z koczującym tłumem i wreszcie po dwiewiątej wieczorem podstawiają nasz Goa Express.

Miejscówek w pociągach nie ma na kilka dni naprzód więc kupiliśmy sam bilet, który uprawnia do podróżowania w trzeciej klasie. Wsiadamy jednak do sypialnego licząc na to, że za pieniądze coś nam się uda załatwić.

W klasie sypialnej jest gorąco i tłoczno ale pasażerowie wygląda lepiej niż średnia na dworcu. Mężczyźni są ubrani po europejsku, w czyste sweterki, dzieci są zadbane i tłuściutkie. Gdy stoimy przy wejściu jeden z mężczyzn prosi aby popilnować drzwi w casie, gdy on nielegalnie wypala papierosa przy otwartych drzwiach pociągu.

Miejsc jednak nie ma, konduktor składa ręce i prosi aby spróbować po ósmej rano. Jego pomocnik jest niemiły i wyrzuca nas z klasy sypialnej grożąc karą. Nie chcą nas w wagonie, którą podróżuje indyjska klasa średnia - musimy iść do prostych ludzi.

Idziemy do wagonu z kuszetkami, który wygląda jak katastrofa humanitarna. Pełno ludzi, leżących po kilka osób na jednej leżance, zalegących na podłodze. Przygarnia nas wielka hinduska rodzina - z dzieciakami, jakieś pietnaście osób na sześciu leżankach - rzucamy plecaki na podłodze koło nich. Po kilkunastu minutach siedzenia i przyglądania się, jak grają w karty dochodzę do wniosku, że nie ma sensu siedzieć. Wyciągam matę i śpiwór i układam się na podłodze w przejściu, z głową na plecaku.

Spało mi się zaskakująco wygodnie na tej płaskiej podłodze. Było zimno od uchylonych okien, miałem na sobie polar i bieliznę termiczną, ale w śpiworze dało się wytrzymać. Czasem ktoś przechodził nade mną, czasem musiałem wstać aby przepuścić przeważnie starsze osoby, które nie mogły przeskoczyć nade mną i nad plecakiem. Obudziłem się dopiero koło szóstej, gdy zaczęli roznosić herbatę.

Musieliśmy trochę zwinąć nasze koczowisko na środku przejścia ale współpasażerowie są bardzo cierpliwi i życzliwi, pozwalają się nam przysiadać na swoich złożonych leżankach. Remek zaczął grać w karty z naszą rodziną a ja słucham muzyki. W sypialnym nadal nie ma wolnych miejsc.

Koło dziesiątej - mija pierwsza doba od wyruszenia z Khajuraho - nasza rodzina zaczyna się zbierać zostawiając nam w spadku sześć wolnych leżanek. Remek kładzie się spać na górnej a ja siadam na dolnej i obserwuję krajobraz za oknem.

Minęliśmy fantastycznie ukształtowane wzgórza i krajobraz zaczyna się zmieniać, więcej palm, równe prostokąty pól ryżowych, wysokie zarośla trzciny cukrowej. Ludzie noszą olśniewająco białe stroje. Indie to zupełna odwrotność Europy - miasta wyglądają tu dziko a wieś wydaje się ostoją cywilizacji. Dostrzegam nawet odwieczny ślad cywilizacji śródziemnomorskiej - równe rzędy winorośli.

Koło nas cały przewijają się ludzie - sprzedawcy herbaty, owoców i jedzenia, dzieci wykonujące akrobacje, zbieracze plastikowych butelek. Kupujemy herbatę, banany i wodę oraz obrane granaty. Jemy i pijemy oszczędnie, inaczej niż inni pasażerowie, którzy jedzą i śmiecą bez krępacji. Dosiadają się do nas różni ludzie, równie jak my wymęczeczni podróżą, hałasem i coraz śmielej operującym słońcem.

Im więcej czasu spędzamy wśród Hindusów tym więcej mam szacunku dla ich łagodności i cierpliwości, z jaką znoszą swój byt. Mieszkają w urągających godności warunkach, podróżują stłoczeni, jak zwierzęta w brudnych i rozlatujących się pociągach lub rozklekotanych pojazdach a mimo to zachowują pogodę ducha i życzliwość dla innych. Ich rząd nie zajmuje się chyba niczym - infrastruktura drogowa i energetyczna się rozpada, koleje nie są lepsze. Nie zauważyłem tu żadnych inwestycji z wykątkiem paru kobiet w sari przekładających kamienie przy torach.

Podróż zaczyna się dłużyć. Krajobraz za oknem, twarde siedzenia, upał, hałas, ludzie przechodzący, sprzedawcy herbaty, znowu krajobraz, senność, znowu poprawiam się na twardym siedzeniu, nowa płyta w iPhone, patrzenie za okno, sprzedawcy na stacji, śmieci. I tak w koło godzina za godziną.

Koło szesnastej dojechaliśmy do Pune - wielkiego miasta, na wysokości Bombaju. Zostało jakieś sześćset kilometrów ale ile to jeszcze godzin?

Jedziemy bardzo tanio. Bilety kosztowały 550 rupii, czyli 5,5 dolara za osobę, za 1750 kilometrów. Konduktor w kuszetkach chciał dopłaty do miejscówki ale powiedzieliśmy mu, że przecież miejsc nie ma a za kilka godzin przesiadamy się do sypialnego. Rano kolejny konduktor już nie sprawdza nam biletów wychodząc z założenia, że skoro mamy miejsca to mamy miejscówki. I do końca nikt już od nas biletów nie zarząda.

Koło piątej  jeden ze współpasażerów pyta nas dokąd jedziemy i informuje, że nasze dwa wagony nie jadą na Goa, tylko są wcześniej odłączane. Sugeruje abyśmy się przesiedli na najbliższej stacji. Z jednej strony to bardzo troskliwe, z drugiej podejrzewamy, że chce zająć nasze kusztki na noc.

Tak, czy inaczej to kłopot, liczyliśmy na to że dotrwamy na naszych miejscach a tymczasem musimy walczyć od nowa o miejsce w inym wagonie z kuszetkami. W dodatku dowiadujemy się, że podróż potrwa jeszcze do rana.

Za Pune wjeżdżamy w krajobraz przypominający Afrykę - potężne wzgórza porośnięte zeschła trawą, suche koryta rzek. Piękny zachód słońca.

Przeskakujemy do wagonów jadących na Goa, które okazują się stosunkowo luźne. Udaje nam się znaleźć miejsca leżące. Po jakimś czasie przychodzi mężczyzna z miejscówką w ręku, chętnie bym mu ustąpił ale odwraca się na pięcie, znika i już nie wraca. Remka raz przeganiają na inne miejsce ale też ma gdzie leżeć.

Ta nic w pociągu jest już ciepła. Przez okna wdziera się ciepły wiatr a śpiwór wyciągnąłem tylko na wszelki wypadek.

W wpół do szóstej pociąg ożywa, zaczynają roznosić herbatę, za okami jeszcze noc. Mija godzina i wysiadamy na stacji w Madgaon. Większość zachodnich turystów, posłuszna radom Lonely Planet staje w kolejce do kantorku z taksówkami w "stałej" cenie. My wychodzimy za teren dworca i za połowę tego co oni płacą łapiemy vanika do Palolem, 40 kilometrów na południe.

Droga jest równa, wokół palmy i mgła, słońce jeszcze świeci nieśmiało. Jemy porządne śniadanie i wynajmujemy domek na plaży, z szumiącym oceanem. Dwie doby w podróży przez pół Indii i jesteśmy.