sobota, 5 listopada 2011

Kobiety są jak Grenlandia cz. IV

Przywieźliśmy chłopaków z kolonii i wieczorem całe mieszkanie wypełniło się zgiełkiem, kłótniami i chaosem. Trzeba odrabiać z Igorem lekcje, poczytać Filipowi, zagonić ich do spania. Szybko przypomnieli sobie o moim iPadzie i jeden chce budować miasto w SimCity a drugi rozbijać samochody w Need for Speed oraz zgodnie próbują namówić mnie na puszczenie kolejnej bajki przez YouTube. Jutro mamy iść na Les aventures de Tintin do kina - to był w swoim czasie mój ulubiony komiks - a potem jadę na lotnisko.

Maciek jest z jednej strony szczęśliwy bo się stęsknił za dziećmi a z drugiej strony trochę go ten chaos przerasta. Jego problem polega na tym, że wszystko usiłuje robić dobrze. W większości mu się to udaje bo jest zdolny i inteligentny - zawsze wprawia mnie w kompleksy fakt, że ma trzy fakultety, MBA a po opanowaniu francuskiego, jako już trzeciego języka uczy się teraz niemieckiego bo chce w Niemczech poszukać roboty. Jednak na codzień perfekcjonizm i wysokie standardy skutkują rozczarowaniami w zetknięciu z rzeczywistością.

Opowiadał mi na przykład z przejęciem, że po scysji w parku z właścicielem psa sprawdził i dowiedział się, że w Brukseli przepisy nie regulują obowiązków właścicieli psów w parkach. Zauważyłem też dziś, że Maciek prowadząc samochód zakłada, że inni kierowcy zachowają się racjonalnie albo nawet, że znają zasady ruchu.

Takie formalne podejście do rzeczywistości rodzi kłopoty - wczoraj wczytał się w umowę separacyjną i doczytał, że gdy dzieci jadą na wakacje w tygodniu jednego z rodziców to ten tydzień rodzicowi "przepada" a w dodatku właśnie ten rodzic ponosi odpowiedzialność, gdyby dzieciom coś się stało. Próbował to wytłumaczyć Ewie przez telefon, mówiąc że trzeba gdzieś, chyba na policję zgłosić fakt, że na kolonie odwiózł dzieci "niewłaściwy" rodzic. Co zakończyło się kolejną awanturą.

W każdym razie wczoraj po całym dniu siedzenia samotnie w gabinecie w pracy i kłótni z Ewą, wieczorem Maciek miał ochotę sobie z kimś porozmawiać. Zamiast sprzątać po przeprowadzce lub robić testy, które mu mają pomóc zdać jakieś egzaminy rozmawialiśmy o tym co warto jeść, a czego unikać, co ćwiczyć, jak skonfigurować AirPort aby można było słuchać muzyki z iTunes w drugim pokoju. Tak ogólnie o niczym.

Maciek przyniósł mi z pracy artykuł Guy Corneau "Ma traversèe du cancer" - psychologa, który opisuje swoją walkę z rakiem. Jeśli dobrze zrozumiałem z tłumaczenia Maćka i moich prób Corneau pisze, że choroba ma dobre strony, pomaga odkryć co jest w życiu ważne i przez to odblokować witalność, skierować życie we właściwym kierunku. Mnie też się tak właśnie wydaje, gdyby nie rak przecież moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Pewnie bym teraz z J. siedział przy kominku w jej nowym domu zamiast odpoczywać w Brukseli i planować podróż na koniec świata. Pewnie bym odpoczywał po tygodniu pracy a weekend spędził na zakupach i w ogródku, planował bym spacer po lesie z psami na niedzielę. Pewnie coś bym wypił, jak co wieczór. Pewnie bym uważał, że poszczęściło mi się w życiu.

Teraz staram się przekonać siebie, że jestem zadowolony z tego co się zdarzyło. Przy wszystkich złych stronach choroby są też i dobre bo zmieniłem sposób życia i zmieniłem swoje patrzenie na świat. Ta zmiana postępuje powoli ale wydaje się trwała, nowe nawyki i poglądy zaczynają się we mnie zakorzeniać. Zastanawiam się jednak, czy Corneay tak, jak ja nie popełnia elementarnego błędu patrząc na fakty a postretori i próbując znaleźć sens w tym co jest tylko ciągiem przypadkowych zdarzeń. No bo jaki sens ma choroba?

Dzień minął szybko bo mój metabolizm coraz bardziej zwalnia. Po drodze w Ardeny spałem aż do Liege i może spał bym dalej ale przemogłem się i chłonąłem kolorowy krajobraz za oknem. W drodze powrotnej zasnąłem jeszcze przed Liege.

Sytuacji nie poprawia fakt, że w Brukseli trudno o dobrą kawę. Kawiarni jest tu mnóstwo ale kultura włoska (mocne szybkie espresso na stojąco) ani amerykańska (duża latte na wynos, sto tysięcy kombinacji) nie zakorzeniły się. Kawa jest przynoszonym przez kelnera pretekstem aby posiedzieć przy stoliku i nie wyróżnia się niczym szczególnym - sposób parzenia, ilość mleka i jakość ziaren zdają się nie mieć dla Belgów znaczenia. Przy całym ich wyrafinowaniu kulinarnym kawa stanowi słaby punkt.

Tym niemniej jeszcze zanim wyjechaliśmy w Ardeny spędziłem bardzo miłe przedpołudnie - temperatura przekraczała dwadzieścia stopni i nawet w cieniu przyjemnie było siedzieć w samej koszuli. Siedziałem więc w centrum koło Sainte-Catherine, piłem kawę i obserwowałem ludzi.