niedziela, 10 czerwca 2012

Atlantyk - tydzień I

Dzień 2 - stoimy w Puerto Williams przygotowując Selmę. Jest cicho, nie wieje w tej zatoce. Wyjdziemy wieczorem, ma wiać do 30 węzłów. Źle się czuję, w nocy wstawałem cały czas sikać za burtę. Albo mam chore nerki i ciągnie się to za mną od Tajlandii albo wracają objawy raka. Piję, sikam, niemal tak jak przed operacją. Czy znowu mam wysoki parathormon? I czy to znaczy, że zamiast niegroźnego raka tarczycy mam nieuleczalnego raka przytarczyc? Nie wiem jak jest ale dręczy mnie to.

Nie jestem w formie psychicznej do tego rejsu. Niewygodne warunki, ciasna przestrzeń, obcy ludzie, ryczące czterdziestki, zimmo. To nie będzie rejs dla przyjemności, przynajmniej na początku. Obawiam się tego wszystkiego. Rejsy na prawdziwym morzu zawsze są męczące ze względu na brak snu, zimno, falę, złe jedzenie i trudne warunki na jachcie. Mój najdłuższy skok na morzu to kilka dni a teraz będą to całe tygodnie. Ta niepewność tego, co będzie i niepokój o zdrowie podkopuje moją psychikę, dołuje mnie.

Wczoraj szliśmy tylko cztery godziny przez kanał Beagle z Ushuaia ale zmarzłem. A nie wiało ani nie było zimno. Nie mam kaleson z polaru, nie było ich w paczce przywiezionej przez Marka a byłem pewien, że je spakowałem. Kupiłbym coś w Ushuaia a teraz już za późno. Boję się marźnięcia na wachcie.

Dzień 3 - Płyniemy, zrobiliśmy już ponad 120 mil. Widać jeszcze po lewej wyspę Stanów ale kontynent został za nami. Jeszcze trochę i wyjdziemy na otwarty ocean.

Wachty nocna i dzienna minęły spokojnie. Nie padało, było ciepło, za dnia sterowaliśmy ze sterówki. Wiało sporo, jechaliśmy do sześciu węzłów na naszych wachtach, na kliwrze. W południe zdechło, weszliśmy w miejsce dziwnej fali, silnej ale bez kierunku, w miejscu gdzie łączy się kilka zlewisk. Postawiliśmy genuę i grota. Ma wiać do 30 węzłów.

Zrobiłem obiad - mięso z batatami, drzemałem po obiedzie. Sikam często ale nie czuję się chory. Nie zmokłem. Niestety fala jest za duża aby sikać z burty, muszę korzystać z łazienki jachtowej. Nie znoszę tych jachtowch ubikacji, dla mnie to najgorsza część żeglarstwa. Buja, załatwiasz się w przechyle, trzeba podetrzeć tyłek, trzeba wypompować zawartość. Okropne.

Dzień 4 - Wszystko wymaga wysiłku przy fali i kołysaniu. Stanie przy sterze, siedzenie, ubieranie się na wachtę, wchodzenie do koi przez sztormdechę.

Dziś ładny dzień, słońce, mniejsze fale, wiatr pełny. Lecimy na kliwrze i genui do siedmiu węzłów. W nocy lub rano miniemy lewą burtą Falklandy. Wspinamy się na północ, gdzie ciepło. Ale na razie nie ma arktycznego powietrza, wiatru nie czuć bo mamy go w plecy. No i sterujemy ze środka.

Marcin choruje i jest słaby fizycznie i psychicznie. Wachtę w nocy pełniłem z Trollem na zmianę, Marcin spał w mesie. Godzinę stałem na zewnątrz podczas zrzucania grota a potem sterowałem ze środka. Fala wysoka i szarpiąca przeszkadzała ale na szczęście był księżyc i gwiazdy. Nie przejmowałem się kursem tylko ustawiałem Selmę do fali widocznych w łunie księżyca.

Rano Marcin znów za słaby, usiłowałem go spionizować ale udało się to koło dziesiątej dopiero. Stałem za sterem ponad dwie godziny w jednym rzucie (wachty mamy po sześć godzin). Na szczęście świeci jasne słońce i fala spokojniejsza. Łatwiej się steruje.

Gotuję obiady, przeważnie argentyńskie mięso póki świeże. Dobrze się czuję, odeszły różne niepokoje. Nie jestem najsłabszym ogniwem.

Dzień 5 - Bardzo przyjemny dzień. Co prawda jest pochmurno, kropi i jest wyraźnie chłodniej niż było wcześniej. Pod pokładem naprawdę zimno ale w sterówce przyjemnie. Fala niewielka, przechył też. Wiatr słabszy.

Za to Selma w bajdewindzie na wszystkich żaglach i z postawionym bezanem płynie dziś sama, bez dotykania steru. Trzeba tylko patrzeć aby nie podostrzyła za bardzo i nie zrobiła zwrotu.

Wiatr pcha nas na wschód, na ocean. Jesteśmy ciągle nieco poniżej Falklandów.

Wachta ze sterówki znowu lekka, mija szybko. Nawet nie chce nam się budzić zmienników. Wszyscy w dobrych humorach. Ugotowałem na obiad mięso zapiekane z ziemniakami oraz rosół na argentyńskiej wołowinie. Mięsu by dobrze zrobiło półgodziny dłużej w piekarniku ale rosół ekstra.

Wieczorem wiatr zdechł, ocean zrobił się jak spokojne jezioro, bez śladu fali. Na niebie gwiazdy, tysiące gwiazd, jesteśmy sami na ogromnym oceanie. Idziemy na silniku.

Choć to nie moja wachta zrobiłem wieczorem omlety z bananem. Banany nam się psują. Nastroje dobre, rozmowy w mesie przy yerba mate.

Dzień 6 - Znowu przyjemny dzień. Czytanie książek na wachcie. Rano, gdy wstałem piękne słońce a po pół godziny, jak w filmie wpłyneliśmy w ścianę gęstej mgły. Selma samosterowała sobą na bezanie i w miarę, jak się rozwiewało szła coraz szybciej.

Czytam "Think Complexity", "Think CS in Python" i "Physical Modelling in Matlab" i śmieję się czytając. Wszystkie na raz bo to trochę powiązane. Nie ma zresztą żadnego powodu aby właśnie je czytać ale na tym polega frajda. To dobrze napisane książki.

To takie przyjemne i mój umysł z taką radością wchłania tę wiedzę. Po czasach choroby, gdy moja percepcja była ograniczona, po walce z różnymi problemami życiowymi, po zamieszaniu w podróży wreszcie czas na czytanie tego co lubię, przyswajanie bezużytecznej wiedzy. Mnóstwo czasu, jak się wydaje. Bez netu, facebooka, telewizji, przyziemnych problemów.

Jest mi bardzo ciepło w śpiworze, to była dobra inwestycja bo pod pokładem jest jakieś dwanaście stopni. Nie marznę, bo wachty pełnimy w sterówce. Mimo to latam do łazienki i piję. Ciekawe, czy to parathormon? Czy znowu mam raka? Jakoś nie martwi mnie, że umrę ale myślę o tym codzień.

Jeszcze bardzo daleko do miejsc, gdzie ciepło, około 1500 mil morskich abyśmy doszli na wysokość Urugwaju, znacznie więcej do zwrotnika. Dopiero tam będzie ciepło. Na razie płynąc szybko zrobiliśmy 500 mil w cztery dni. A zatem jeszcze ze dwa tygodnie i choć na razie żegluga jest łatwa nie będzie tak cały czas.

Są gwiazdy, jest piękny ocean, wschody i zachody, mgły, chmury, świecące jamochłony. Ale na razie mało wychodzimy ze sterówki.

Dzień 7 - krótki dzień. Od rana słońce, bezchmurne niebo, słaba fala. Wiatr z baksztagu, więc trzeba pilnować steru ale to jedna niedogodność. Słońce nagrzało sterówkę do ponad dwudziestu stopni, zdjąłem kombinezon i polar. Ale pod pokładem wciąż zimno i zimne powietrze. Czytałem. Szybko minął dzień.

Ocean taki bez kresu i pofalowany. Teraz czarna noc i gwiazdy. Zostawiliśmy Falklandy daleko za rufą i jesteśmy bardzo blisko, o kilka mil od przekrocznia granicy pięćdziesiątek, południowej i zachodniej. Bliżej do równika i ciepła ale nadal bardzo daleko do ciepłych regionów. Zrobiliśmy niecałe 700 mil.

Czas przestaje mieć znaczenie, dni są podobne jedne do drugich. Świadomość, że jutro nie będziemy dużo bliżej celu niż dziś ani nawet bliżej jakiegoś istotnego punktu. Nie można oczekiwać przełomu w podróży. Pustka, na oceanie nie ma nikogo poza nami. Nic tu nie pływa. Nie ma internetu, kontaktu ze światem, pozostają książki.