wtorek, 3 kwietnia 2012

Torres del Paine

W El Chalten szedłem wieczorem ulicą, gdy zaczepił mnie młody Argentyńczyk w trekkingowym ubraniu niosący pod pachą małe pudełko.

- Masz ochotę na alfajores? - zapytał - Z dulce de lece i kokosem, właśnie upiekłem.

Chciałem odmówić bo Argentyna to kraj pustych kalorii i ile alfajores i lodów można zjeść dziennie. Ale namawiał mnie.

- Popatrz - pokazał na niebo na którym było już widać gwiazdy ale jednocześnie ciemność nie zapadła jeszcze kompletnie i wciąż widać było szczyty gór. - Teraz jest dobra pora na niebie na coś słodkiego.

Przypomniałem sobie o tym, gdy wyruszyliśmy w drogę do Torres del Paine. Wyjechaliśmy przed szóstą, pierwsze dwie godziny jechaliśmy w ciemności i wszyscy w mikrobusie drzemali ale potem zaczęło wschodzić słońce. Z jakim niezwykłym rozmachem wschodzi ono w Patagonii. Przez pół godziny ciągle było schowane za horyzontem ale już ogromny obszar nieba zajmowały chmury podświetlone na kolory od złotego do różowego. W każdym miejscu i w każdej chwili wyglądały one inaczej. Ten spektakl zajmował pół nieba i rozciągał się nad równiną, którą jechaliśmy na kilkadziesiąt kilometrów.

Przypomniałem sobie zatem radę znajomego z El Chalten i wyciągnąłem z plecaka alfajores, które kupiłem na drogę.

* * *

To jakaś przesada. Za łóżko w zbiorowym pokoju w schronisku zapłaciłem 43 dolary. Tak tanio dlatego, że w Chile cudzoziemcy nie płacą VAT o ile płacą obcą walutą. W Argentynie było drogo, pokój kosztował koło pięćdziesięciu dolarów ale łóżko w zbiorówce nie więcej niż piętnaście. Kolacja w schronisku kosztuje tu 23 dolary, za tyle można w El Chalten zjeść półkilogramowy stek.

Teraz nie dziwę się tłumom młodzieży, która woli tamtejsze góry. Kiedyś Chile zapamiętałem jako kraj tani ale to się chyba zmieniło. Nie tylko ja narzekam - porównując z Azją - także Amerykanie i nawet sami Chilijczycy. Mógłbym pewnie zaplanować i aby oszczędzić przywieźć ze sobą jedzenie ale Chilijczycy konfiskują je na granicy.

W dodatku o ile Argentyńczycy są typowymi południowcami i grzeją w pomieszczeniach do przesady to Chilijczycy, jak sama nazwa wskazuje są zimnokrwiści i w schronisku jest chłodno. W pokoju nie ma nawet gniazdek i za naładowanie czegokolwiek trzeba płacić dodatkowo.

Mam pokój z oknem na piękne szczyty ale co z tego, skoro ich nie widać bo schowały się za chmurami i siekącym, lodowatym deszczem. Jest po sezonie, szlaki pozamykane, kampingi na których można spać w namiocie też. Pogoda jest jak to w górach po sezonie, można siedzieć i patrzeć jak za oknem leje i wieje.

Samo Torres del Paine to jedno wielkie odludzie, nawet na skalę Patagonii. Piękne ale chłostane wiatrem pustkowie. Szkwały nad jeziorami unoszą wodę i sprawiają wrażenie, że pada deszcz. Chwilami nie mogłem ustać na nogach z powodu wiatru. Kilometry dróg, pojedyńcze strażnice parku i parę koszmarnie drogich, drewnianych hoteli (Amerykanka, która jechała ze mną płaci 220 dolarów za noc).

Tak jak gdzie indziej w Patagonii są tu pionowe i niedostępne szczyty a wokół nich w miarę płaskie wzgórza po których można uprawiać trekking. Tutaj dochodzą jeszcze piękne jeziora, które urozmaicają krajobraz. Były i lasy ale dwa miesiące temu spalił je jakiś izraelski turysta i teraz wygląda to, jak sztuka Kantora.

Duża trasa trekkingowa wokół szczytów zajmuje tydzień ale jest zamknięta. A ja mam jutro tylko kilka godzin o ile pogoda pozwoli. Muszę zabrać się autobusem o 14 bo innych nie ma (po sezonie) aby dotrzeć do Puerto Natales. Stamtąd w środę rano mam jedyny autobus do Ushuaia (Wielkanoc). Inaczej będę musiał wracać do Calafate albo wziąć samolot.

W sumie ciekawy ten park ale bardziej mi się podobało w El Chalten albo nawet w El Calafate. Ale tak to jest w podróży, że człowiek chce zobaczyć co dalej a nie zawsze tam jest lepiej. Choć może to kiepska pogoda psuje mi radość, wiało dziś okrutnie, 63 m/s. W Calafate mieszkali ze mną Amerykanie, którzy byli tu wcześniej, mieszkali w namiotach i byli bardzo zadowoleni.

Znowu widziałem dziś tęczę, flamingi (jak one wytrzymują w tych zimnych jeziorach) oraz całe stada guanak (takich lam). I znowu poznałem fajnych ludzi - Chloe, Amerykankę urodzoną w Pekinie, parę z Tajwanu, która podróżuje cztery miesiące po Ameryce Południowej, Caterine z Chile, która własnie rzuciła pracę i jedzie do Europyi i Afryki. Do wszystkich jakoś przemawia surowe piękno tego krajobrazu.

Bardzo udana była wycieczka po parku, piękne widoki i w sumie jedyny sensowny sposób aby dużo zobaczyć. Samodzielnie i pieszo byłoby to niemożliwe bo to ogromne odległości i pustkowie zupełne. Tylko pomysł ze spędzeniem nocy w parku i przepychaniem się przez Chile na Ziemię Ognistą na razie słabo się sprawdził.