poniedziałek, 19 grudnia 2011

W zawieszeniu

Czas zaczął jakoś dziwnie płynąć. Ledwie wstałem rano, ledwie dotarłem na Okęcie a tu już znalazłem się na Szeremietiewie, gdzie padał śnieg i zapadał wieczór. Ponudziliśmy się chwilę i już byliśmy w samolocie do Delhi a zegar pokazywał, że na miejscu dochodzi północ. Przez kilka dni przed wyjazdem spałem po pięć godzin, w samolocie przysypiałem i wszystko mi się pomieszało - mogła być dowolna godzina, straciłem orientację.

Po trzech miesiącach przygotowań do podróży okazało się, że jestem nieprzygotowany. Próbowałem załatwiać ostatnie sprawy ale było ich za wiele na raz - dyspozycje na poczcie, ostatnie zakupy, jakieś przelewy. 

Zresztą dużo przyjemniej było spotykać się z przyjaciółmi, którzy chcieli mnie jeszcze zobaczyć przed podróżą, więc kolejka spraw do załatwienia nie malała. Poszedłem na kawę z Iwoną, na zakupy do Galerii z Dżoaną, na czekoladę z Anką, na pizzę z Arturem, na kolację do Marianny i Grzegorza.

W końcu w sobotę dotarłem późnym wieczorem do domu i zacząłem się pakować. Najpierw wziąłem mniejszy plecak, jednokomorowy ale nie zmieściłem się w niego. Zamieniłem śpiwór na letni ale dalej się nie mieściłem. Nie miałem wcale dużo rzeczy a już naprawdę mało ubrań ale te śpiwory, bielizna termiczna, polar - do wyrzucenia, gdy dotrzemy do Kalkuty. Do tego te wszystkie lekarstwa - malarone, diuramid, wapno, euthyrox, magnez, witamina D zajmowały mnóstwo miejsca.

Wziąłem z garderoby większy plecak, taki który od dawna nigdzie nie jeździł ale ma pojemne boczne kieszenie i tam to jakoś upchałem. Zapakowałem plecak w pokrowiec na podróż samolotem i jeszcze dorzuciłem luzem jakieś rzeczy. Powstała z tego bezkształtna masa - ciekawe, czy doleci?

Zrobiła się już druga w nocy, więc trzeba było się zdrzemnąć. Rano w niedzielę wstałem i w dzikim pędzie zacząłem się dopakowywać, ostrzygłem się samodzielnie maszynką, zrobiłem śniadanie, zacząłem wyrzucać resztki z szafek i z lodówki, wysyłać mejle z ostatnimi instrukcjami. W końcu nadeszła pora aby zamówić taksówkę. Nie zdążyłem pozmywać i zrobić kilku przelewów.

I już. Siedzę w samolocie z Moskwy do Delhi i to co można był załatwić w Warszawie zostało w Warszawie. Nic już więcej zrobić się nie da. Czuję się dziwnie nieprzygotowany do tej podróży - za mało przeczytałem, za mało zaplanowałem. Jeszcze nie czuję abym się nią cieszył.

* * *

Powoli, przysypiając przetoczliśmy się przez lotnisko w Dehli. Ogromne lotnisko, dziwnie puste. Najpierw poczekaliśmy dwie godziny przy transfer desku aby wydali nam boarding passy. Potem wypiliśmy kawę w wymarłej kawiarni i poszliśmy w stronę gate.

Zrobiło się jasno, ale całe lotnisko w Dehli i tak samo w Kathmandu okrywała gęsta mgła i samolot SpiceJet miał co chwila przesuwaną godzinę odlotu. Nic nie szkodzi, znaleźliśmy wygodne leżanki, nałożyliśmy słuchawki i drzemaliśmy obserwując nasz gate. Było pusto i cicho, lotnisko spowite mgłą było jakby wymarłe. W końcu o dziesiątej samolot odleciał.

To co mnie zaskoczyło, to że cały transfer w Dehli z Aeroflotu na SpiceJet odbył się tak sprawnie i spokojnie. Nie było tłoku, kolejek, nerwowej atmosfery. Ktoś nas wpisał na listę, ktoś kazał poczekać, ktoś wydał nowe boarding passy i kwitki na bagaż. I bagaże dotarły nienaruszone.

Nasz samolot co prawda odleciał z opóźnieniem ale była to najtańsza linia do Kathmandu i w całym samolocie poza nami była tylko jedna para turystów. SpiceJet zachował się bardzo elegancko, wzięli na siebie cały podatek lotniskowy, jaki władze Indii wprowadziły od 1 grudnia. Z biletu za 230 zł odliczyli nam 90 zł zniżki i następnie pobrali, je jako podatek.

* * *

Wylądowaliśmy w Kathmandu, gdzie świeciło słońce i było ciepło (w słońcu bo powietrze chłodne) oraz, gdzie trwał właśnie ogólnonarodowy strajk. Nie kursowały taksówki z lotniska, na rondach stały grupki strajkujących, które obserwowały uważnie, czy taksówki nie przewożą turystów oraz stała też policja z tarczami i pałkami. Miasto wyglądało na wymarłe, wszystko było zamknięte.

Na szczęście udało nam się złapać jakiś rozklekotany vanik, który zawiózł nas do umówionego hotelu (Buddha Garden). Za przejazd zapłaciliśmy 11 dolarów, trochę więcej niż normalnie ale taksówkarze, którzy decydowali się łamać strajk brali tego dnia 25.

Hotel jest w turystycznej dzielnicy Thamel, ma zgodnie z nazwą wewnętrzny ogród, ciepłą wodę pod prysznicem i wi-fi. Wszystko to za 5 dolarów od osoby. Jedyna wada, to że w pokoju po południu było 12 stopni - ogrzewania tutaj nie ma. W nocy będzie jeszcze zimniej. Po to właśnie mamy śpiwory i termiczną bieliznę.

Wzięliśmy prysznic i poczekaliśmy chwilę a po 16 strajk się skończył i nagle miasto ożyło - otwarto wszystkie sklepy, knajpki, na ulice wrócił ruch. Poszliśmy na miasto i zjedliśmy po dwie porcje gotowanych na parze, mięsnych pierożków z ostrym sosem - pół dolara za porcję. Potem spłukaliśmy pierożki uliczną herbatką z mlekiem jaka po 10 centów za szklankę. Zaczyna mi się tu podobać.

A teraz siedzimy w kawiarni dla turystów (świeżo palona kawa za dwa dolary), Remek ogląda mecz Chelsea a ja piszę. Mimo, że posypialiśmy cały czas w podróży męczy nas przesunięcie stref czasowych i nieprzespana noc. Postanowiliśmy jednak wytrwać do wieczora aby dostosować się do czasu Kathmandu. 

Szkoda tylko, że z powodu strajku Internet dziś nie działa w całym mieście.