czwartek, 12 stycznia 2012

Jestem z Kryptona

- Where are you from? - prawie każdy tutaj zadaje to pytanie na początku rozmowy.

- From Poland.

- Holland?

- No, not that flat, boring place - odpowiadam. - From Pooland. Bad roads, drinking vodka - usiłuję przybliżyć skąd jestem.

Czasem to pytanie jest to uprzejme, czasem wynika z ciekawości ale przeważnie jest to sposób zaczepki zmierzającej do sprzedania nam wycieczki, biletu, jedwabiu, haszyszu. Wówczas odpowiedź na pytanie i dalsza rozmowa jest zwykłą stratą czasu i energii.

Na początku odpowiadaliśmy, że jesteśmy z Japonii ale oczywiście nikt się nie dawał na to nabrać. Więc wpadłem na inny pomysł.

- I am from Krypton, my friend - mówię. To ich zbija z tropu, panicznie usiłują przypomnieć sobie, gdzie jest Krypton.

- From Krypton?

- Yes, from Krypton. You know Superman, he's also from Krypton. It's in Europe - mówię.

- Ohh, I know. Good country.

- Very good country.

Oczywiście miłym ludziom nadal odpowiadam na pytania szczerze, również na te czym się zajmuję i czy mam żonę.

* * *

Podróżujemy już trzy i pół tygodnia. Mam wrażenie, że staliśmy się przedmiotem tej podróży, dostosowując się do jej rytmu i logiki.

Mamy bilety na samolot z Kalkuty do Bangkoku, więc musieliśmy opuścić plażę i dostać się do Kalkuty aby stamtąd polecieć z Bangkoku. Wszystko to zajmie nam tydzień. Bezpośrednia podróż z Goa byłaby ponad nasze siły, więc stanęliśmy noclegiem w Bombaju. Pociąg z Bombaju rusza wieczorem a hotel trzeba opuścić do południa, więc oddaliśmy bagaże do przechowalni i aby uciec od miasta płyniemy na Wyspę Słonia.

Czekałem co złego zrobią mi Indie po opuszczeniu bezpiecznej enklawy na Goa ale jak dotąd najgorsza (ale jednak do wytrzymania) była trzynastogodzinna podróż autobusem do Bombaju. Autobus miał być lepszy bo długodystansowy ale oczywiście nie było jak rozprostować nóg, miałem plecak na kolanach, obok dosiedli się Hindusi a przez uchylone okna wiało. Z trudem wyszarpałem z plecaka kawałek śpiwora aby się przykryć. O hałaśliwej muzyce, wybojach nie wspominam nawet. Co dziwne jednak większość podróży spokojnie przedrzemałem ze słuchawkami w uszach.

Sam Bombaj nie okazał się straszny, śmierdzący, brudny albo przytłaczający. Po pierwsze przypomina prawdziwe miasto z wieżowcami, rondami, szerokimi ulicami, sklepami i kawiarniami oraz miejscami ładną zabudową. Widać dobrze ubranych ludzi i wreszcie normalne samochody - toyoty, hondy, mercedesy. Budynki mają podcienia albo są odsunięte od ulicy i otoczone niewielkimi ogrodami.

Bombaj jest zatłoczony oczywiście, pełen hałasu i miejskiego zgiełku ale dzięki stałej bliskości morza nie jest klaustrofobiczny i można tu swobodnie oddychać. Ludzie żyjący dosłownie na ulicy, żebracy, slumsy robią znacznie gorsze wrażenie w Benareszu, gdzie wydaje się, że nie ma nic poza tym. Tutaj równocześnie widać lepsze życie a brudne ulice i zniszczone budynki nie są wiele gorsze niż na Rambli w Barcelonie.

Jedyne czego tu brakuje to miejsca aby usiąć. W tym klimacie, w nadmorskim mieście powinno być wiele barów, kawiarni, tarasów, ogródków albo stolików rozstawionych wprost na ulicy oferujących wytchnienie, szklankę kawy, zimnego drinka i towarzystwo podobnych tobie ludzi. Tymczasem ulice w centrum są do granic wypełnione sprzedawcami dżinsów, okularów, zegarków i wszelkiego innego szuwaksu, parki i skwery są ogrodzone i pozamykane a na nadmorskim, długim bulwarze jest zakaz handlu i pustynia.

Ten brak kawiarnianych ogródków (kawiarnie tu są, nawet sieciowe i jest też niezła kawa) sprawił, że mimo egzotyki, ciepłego klimatu i bliskości morza Bombaj nie ma dla mnie wiele uroku. Po co znosić koszmar miasta, korki i tłumy jeśli nie ma się jako rekompensaty przedłużenia domu, jakim jest dobra kawiarnia?

Uliczne stragany zajmujące każdy skrawek chodnika i uniemożliwiające ruch pieszym mają jednak i swoje zalety. W jedym z nich w ciągu godziny wymienili mi wyświetlacz w iPhone na nowy. Poprzedni stracił podświetlenie z powodu wilgoci i morskiej soli i iPhone był praktycznie nie do użytku.

Poszliśmy do McDonalda, gdzie zamówiliśmy ostre McVeggie, colę, frytki i shake. Siedzieliśmy w ogródku pełnym dostaniej i wesołej bombajskiej młodzieży z którego strażnik odpędzał głodne i żebrzące dzieci. Upał i ciągłe chodzenie tak nas udręczyły, że nie przejęliśmy się losem żebraków.

Kupiliśmy bilet do Kalkuty w oddzielnej kasie dworcowej dla cudzoziemców. Najpierw trzeba było wypełnić formularz z adresem w Warszawie - adres trzeba tu podawać wszędzie ale nikt go nie sprawdza z dokumentami. Potem urzędnik przybił pieczęć nadając numer sprawy a potem po odstaniu w kolejce do kasy dla uprzywilejowanych inny urzędnik znalazł nam miejsca w pociągu do Kalkuty. Cudzoziemców nie obowiązuje lista oczekujących na rezerwacje mamy więc miejsca leżące na dwudniową podróż przez Indie. Wreszcie poczułem się, jak biały w koloniach.

Choć mieszka tu szesnaście milionów ludzi na ulicach nie czuje się tego. Dopiero płynąc na wyspę Słonia odczułem, jak wielkie jest to miast. Statek godzinę płynął wzdłuż portu i cały czas linia brzegowa po horyzont była zabudowana gigantycznymi wieżowcami. Z morza Bombaj wygląda imponująco i zarazem bardzo idyllicznie, jest o wiele większy od każdej metropolii, jaką widziałem, dostojny i odległy.