sobota, 11 maja 2013

45 lat

Trzy miesiące temu wróciłem z Azji. To były bardzo trudne trzy miesiące - może za jakiś czas opiszę dlaczego. Trudne, bo trzeba było sobie radzić z sytuacjami, które mnie przerosły. I dokonywać niełatwych wyborów. Trudne także dlatego, że nagle uświadomiłem sobie, w jak ułomne są moje emocje i jak bardzo utraciłem swoją tożsamość i kontrolę nad życiem. Nie lubię pisać tak enigmatycznie, więc pozostawię to na razie.

A wczoraj skończyłem nagle 45 lat. To nie były radosne urodziny, byłem sam, mało kto pamiętał - przez podróże i mój tryb życia wiele znajomości i przyjaźni osłabło. Gdy wracałem do Polski trzy miesiące temu liczyłem na to, że do dziś, do dnia urodzin kilka spraw się rozstrzygnie. Owszem, rozstrzygnęły ale nie po mojej myśli. Znowu ogólniki.

W Nowy Rok, w Rattanakiri w Kambodży usiłowałem wytłumaczyć Judith dlaczego nie piję alkoholu, dlaczego podróżuję. I zorientowałem się, że to niemożliwe. Nie umiem wytłumaczyć swojego życia w kilku zdaniach, tak aby miało to sens. Nie umiem opisać tego splotu wydarzeń i decyzji, które doprowadziły mnie tu gdzie jestem. A jeśli nawet próbuję to i tak mam pewność, że nikt poza mną nie rozumie tego co chcę powiedzieć.

Miałem takie życie, jakie miałem i ono uczyniło mnie tym kim jestem. Nie muszę się z tego tłumaczyć.

Ale świadomość, że nikt nie rozumie mnie, mojej historii i tego co czuję to jednocześnie świadomość przerażającej samotności. Nikt nie rozumie w pełni, nikt nie odczuwa empatii i nikt nie jest Ci tak naprawdę bliski.

Przestałem lubić pisanie tego bloga bo przestał być prawdziwy. Całe obszary mojego życia postanowiłem zachować dla siebie. Kłopot w tym, że te obszary są ważne i wpływają na moje emocje i na decyzje, które podejmuję. Gdy pomijam je milczeniem nie umiem wytłumaczyć moich decyzji i zachowań. I w tym pisaniu zaczyna mi czegoś brakować.

Tak naprawdę wcale nie przestałem. Od lat prowadzę kilka dzienników, w których zapisuję fakty i emocje. Kilka zawodowych i jeden lub dwa osobiste. Zamiast postów w blogu zacząłem pisać do szuflady. Ale po jakimś czasie zaczęło mi brakować bloga.

Koniec tego przydługiego i mętnego wstępu, który nic nie wyjaśnia. Zamierzam wrócić do pisania i może wyruszyć w kolejną podróż. Co innego mógłbym zrobić?

* * *

[Music video spoken introduction:]

I was in the winter of my life, and the men I met along the road were my only summer.

At night I fell asleep with visions of myself, dancing and laughing and crying with them.

Three years down the line of being on an endless world tour, and my memories of them were the only things that sustained me, and my only real happy times.

I was a singer - not a very popular one,

I once had a dreams of becoming a beautiful poet, but upon an unfortunate series of events some of those dreams dashed and divided like a million stars in the night sky that I wished on over and over again, sparkling and broken.

But I didn't really mind because I knew that it takes getting everything you ever wanted, and then losing it to know what true freedom is.

When the people I used to know found out what I had been doing, how I'd been living, they asked me why - but there's no use in talking to people who have home.

They have no idea what it's like to seek safety in other people - for home to be wherever you lay your head.

I was always an unusual girl.

My mother told me I had a chameleon soul, no moral compass pointing due north, no fixed personality; just an inner indecisiveness that was as wide and as wavering as the ocean...

And if I said I didn't plan for it to turn out this way I'd be lying...

Because I was born to be the other woman.

I belonged to no one, who belonged to everyone.

Who had nothing, who wanted everything, with a fire for every experience and an obsession for freedom that terrified me to the point that I couldn't even talk about it, and pushed me to a nomadic point of madness that both dazzled and dizzied me.

I've been out on that open road

You can be my full time, daddy

White and gold

Singing blues has been getting old

You can be my full time, baby

Hot or cold

Don't break me down

I've been travelin' too long

I've been trying too hard

With one pretty song

I hear the birds on the summer breeze, I drive fast

I am alone in the night

Been tryin' hard not to get into trouble, but I

I've got a war in my mind

So, I just ride

Just ride, I just ride, I just ride

Dying young and I'm playing hard

That's the way my father made his life an art

Drink all day and we talk 'til dark

That's the way the road dogs do it, ride 'til dark.

Don't leave me now

Don't say good bye

Don't turn around

Leave me high and dry

I hear the birds on the summer breeze, I drive fast

I am alone in the night

Been tryin' hard not to get into trouble, but I

I've got a war in my mind

I just ride

Just ride, I just ride, I just ride

I'm tired of feeling like I'm fucking crazy

I'm tired of driving 'til I see stars in my eyes

It's all I've got to keep myself sane, baby

So I just ride, I just ride

I hear the birds on the summer breeze, I drive fast

I am alone in the night

Been tryin' hard not to get into trouble, but I

I've got a war in my mind

I just ride

Just ride, I just ride, I just ride

[Music video spoken ending:]

Every night I used to pray that I’d find my people, and finally I did on the open road.

We had nothing to lose, nothing to gain, nothing we desired anymore, except to make our lives into a work of art.

Live fast. Die young. Be wild. And have fun.

I believe in the country America used to be.

I believe in the person I want to become.

I believe in the freedom of the open road.

And my motto is the same as ever:

"I believe in the kindness of strangers. And when I’m at war with myself I ride, I just ride."

Who are you?

Are you in touch with all of your darkest fantasies?

Have you created a life for yourself where you can experience them?

I have. I am fucking crazy.

But I am free.

[podkreślenia moje]

niedziela, 20 stycznia 2013

Pięć dni w autobusach

Przez pięć dni jechałem autobusami z Laosu do Wietnamu. Oczywiście nie jednym ciągiem ale moje życie upływało w rytmie autobusu.

Po oddaniu skutera w Tha Khek wskoczyłem do autobusu do Savanketh licząc, że złapię stamtąd nocny autobus do Hue w Wietnamie. Ale nie było nocnego autobusu, była tylko noc, bankomat który nie chciał mi wypłacić pieniędzy i przydworcowy hotel. Podobno Savanketh ma ładną postkolonialną architekturę ale nie w okolicach dworca.

Rano wsiadłem w dzienny autobus do Hue, w wersji VIP, czyli sypialnej. Autobus toczył się powoli przez wiejski krajobraz omijając dziury w drodze - Laotańczycy chyba obawiają się interwencji bratniego Wietnamu bo droga do jednego z ważniejszych przejść granicznych jest pełna pułapek.

Po drugiej stronie granicy i gór, w Wietnamie od razu wszystko wygląda gorzej. Góry są bardziej strome, pochmurno i pada, zimno. Ludzie są ponurzy i chciwi. Wietnam.

Wietnam ma 11 razy większą gęstość zaludnienia niż Laos i to definiuje różnicę w krajobrazie i zachowaniu mieszkańców. Każdy kawałek terenu albo zamieszkują ludzie albo zajęty jest przez uprawy bo na wąskim terenie między stromymi górami a morzem trzeba wyżywić 90 milionów ludzi. To akurat się Wietnamczykom udaje, jedzenie jest dobre, powszechnie dostępne i trzy razy tańsze niż w Laosie. Gdzie tylko spojrzeć wyrasta jakaś babcia sprzedająca zupę, stoisko z kanapkami, lub Com, czyli lokalna restauracja z zupą Pho.

Ale mnogość ludzi w Wietnamie oznacza też bezwzględną konkurencję pomiędzy nimi i nienasyconą chciwość. Na widok pieniędzy Wietnamczyków ogarnia amok. W Laosie, Kambodży ludzie są życzliwi i uśmiechnięci a w Wietnamie uśmiechu nie uświadczysz. Pierwsze czego się uczysz po przybyciu do Kambodży i Wietnamu to "jak się masz?" i "dziękuję" - Okum, Kop czai - tam te słowa są potrzebne co chwila a za całą resztę wystarcza uśmiech i gesty.

Do dziś nie wiem, jak powiedzieć dziękuję po wietnamsku - sądzę, że takie zwroty grzecznościowe nie istnieją w ich prymitywnym słowniku. Bo większość Wietnamczyków to prostacy bez ogłady, typowi wieśniacy chciwi i bez manier. Nie lubię ich i w sumie żałuję, że nie zostałem w Laosie albo Kambodży.

W końcu, po jedenastu godzinach kołysania się w autobusie dotarłem do Hue. Cały dzień nic nie jadłem, więc zaraz po znalezieniu hotelu dosłownie dwa kroku od wejścia usiadłem przy plastikowym stoliku aby zjeść zupkę Pho Bo. Była taka jak trzeba - z limonkami, liśćmi anyżku, kiełkami. Nie jest tak źle w tym Wietnami - pomyślałem.

Hue - dawna stolica Wietnamu - rozczarowała mnie. Pałac cesarski to duży teren z kilkunastoma barakami w różnym stanie, nie mam tam nic magicznego, poza tym miasto jak każde inne. Wietnamskie miasta mają tę zaletę, że dużo się dzieje - ludzie, skutery, sklepy, dobry i tani street food, dobra kawa - po Kambodży i Laosie to pewien szok. Ale szybko mi się znudziło, każdy chce ci tu coś sprzedać.

Wieczorem, koło dziewiątej gdy szedłem do hotelu wietnamczycy zamykali swoje sklepy i stragany, rano o siódmej, gdy wyszedłem poszukać kawy ci sami ludzie otwierali sklepiki. I tak siedem dni w tygodniu. Trzeba im przyznać, że są pracowici.

Kolejny autobus zabrał mnie do Hoi An - dawnego portu handlowego z klimatycznymi małymi uliczkami. Wysiadłem z autobusu, przeszedłem się w poszukiwaniu hotelu i doszedłem do wniosku, że jest to miejsce na kilak godzin a nie na cały dzień.

Lubię stare chińskie maista handlowe, jak Penang albo Melakę ale Hoi An - choć ma urocze chińskie domy - to disneyland. Tłumy turystów, każdy dom zamieniony na restaurację lub sklep, w którym sprzedaje się liczne pamiątki co zabija autentyczność. W sumie jest tu tylko kilka uliczek, więc można to obejść w trzy godziny.

Zamiast zostać na noc kupiłem bilet do Mui Ne. Mam dosyć autobusów, podróżowania, odnajdywania się w nowych miejscach - chcę plaży, chcę być w jednym miejscu.

Autobus - kolejny sypialny - ruszył z Hoi An o szóstej wieczorem i o czwartej trzydzieści w nocy wysadził nas w Nah Trang. Cztery godziny oczekiwania na kolejny autobus i sześć godzin jazdy do Mui Ne. Pod koniec miałem już dosyć autobusów na długi czas ale za to wreszcie zrobiło się gorąco, wyszło słońce i widziałem wiatr wzbijający fale na morzu.

I oto jestem. Na trzy tygodnie osiadłem w mekkce kitesurferów Mui Ne - kurort, tłumy Rosjan, ktorzy stanowią 90 proc. turystów ale słońce i plaża. Miesiąc przed pójściem do szpitala odstawiłem euthtyrox co oznacza, że mój metabolizm spowolni, zacznę dużo spać i gorzej się czuć. Najwyższy czas aby osiąść w jednym miejscu, mieć swój kawałek plaży, słońce i nic do roboty.

wtorek, 15 stycznia 2013

Bez drogi

Trzeci dzień jazdy był krótki ale bardzo przyjemny. Do Tha Khek zostało 120 kilometrów, z tego 88 bez dróg co teoretycznie można by zrobić w jeden dzień. Ale po co się spieszyć?

Wstałem rano i zużyłem cały zbiornik gorącej wody na prysznic. W końcu płacę tu 12 dolarów, nie płaciłem tyle za hotel od czasu Siem Reap. Było zimno, spałem we wszystkich ciuchach, łącznie z bluzą, którą kupiłem poprzedniego wieczora. Wygląda jak prawdziwy Lonsdale i może nawet taka jest, choć kosztowała tylko 5 dolarów. Zresztą co jest prawdziwe?

Potem poszedłem na bazar, który dopiero budził się do życia. Mieli tam całkiem dobre pączki, kupiłem aż pięć i popiłem laotańską kawą.

Lak Sao wygląda - patrząc na to, jak ubrani są ludzie - bardziej jak Nepal niż Indochiny. Jest strasznie zimno - wiatr ze wschodu przechodzi przez wysokie góry na granicy z Wietnamem i spada na dolinę lodowaty. Zacząłem marzyć o powrocie nad ciepłe morze w Wietnamie.

Usiadłem w lokalnej knajpce i pijąc kawę zacząłem robić zdjęcia skuterom przejeżdżającym główną ulicą. Nieodmiennie mnie fascynuje ta azjatycka kolorowa różnorodność i fantazja w przemieszczaniu się skuterem.

Przyszła grupka Laotańczyków na śniadanie, azjatyckie śniadanie czyli noodle soup - wodnisty rosół z kluskami, do tego surowy groszek, chilli, świeże liście anyżku i limonka. Zaczęliśmy rozmawiać i robić sobie zdjęcia, pokazali mi jak doprawiać noodle soup - jedna z przypraw pachnie po prostu, jak gówno - już wiem skąd ten zapach czasami - ale nie jest taka zła w smaku.

Wróciłem do hotelu i posiedziałem w Internecie wrzucając zdjęcia. Czekałem aż słońce będzie wyżej i trochę się ociepli ale słońce chowało się za chmurami. Gdy w końcu ruszyłem przez chwilę było tak zimno, że wahałem się czy nie wrócić na bazar w miasteczku i nie kupić sobie kurtki albo czy chociaż nie założyć drugiego podkoszulka.

Początek mojej trasy prowadził ruchliwą drogą bez nawierzchni, ze strasznymi koleinami. Każdy pojazd wzbija tumany kurzu. Nie było jednak tak źle, podskakiwałem na koleinach ale nie traciłem kontroli nad skuterem. Jechałem przez wioski, brudne od kurzu wzbijanego przez pojazdy ale pełne machających rękami dzieci.

Droga prowadzi w kierunku szeregu tam i wielkiej hydroelektrowni, jeździ nią mnóstwo ciężkich maszyn i pick-upów, więc Laotańczycy mają powody aby polepszyć drogę i wylać ją asfaltem. I tak się dzieje, po kilkunastu kilometrach fatalnej drogi przez dżunglę i niewielką przełęcz dojechałem do obszaru robót drogowych.

Tu droga była szersza, widać było rozrytą dżunglę i pracujący ciężki sprzęt. Na razie jednak nie poprawiało to sytuacji - koleiny były jeszcze głębsze i do tego piasek po koła. Dopiero po kilkunastu kolejnych kilometrach wjechałem na gotową drogę, prawie gotową - podłoże z tłucznia, na nasypie ale jeszcze bez asfaltu.

Jechało mi się świetnie, nabrałem pewności w panowaniu nad skuterem, pokonywanie tych przeszkód sprawiało mi frajdę. Paryż-Dakar jest dla mięczaków. Czasem zwalniałem aby podziwiać krajobraz a czasem dla frajdy przekręcałem manetkę.

Teren się zmienił - dookoła drogi pełno było rozlewisk z uschniętymi drzewami, pewnie efekt spiętrzenia wody przez tamę. Wyglądało to trochę, jak Mazury. Po czterech godzinach (45 km) dojechałem do betonowego mostu przez szeroką rzekę.

Mogłem jechać dalej ale po co się spieszyć, była trzecia godzina, więc do Tha Khek i tak nie zdążę a szeroka, spiętrzona rzeka (z rozlewiskiem wygląda bardziej jak jezioro) i stojące nad nią bungalowy wyglądały bardzo zachęcająco. Zostałem więc na noc.

Właściciel gesthouse miał gości "ważnych ludzi z Vientiane z rządu i policji" co oczywiście oznaczało imprezę. Laotańczycy są bardzo zrównoważonymi ludźmi - zawsze serdecznie zapraszają aby do nich dołączyć ale nie są nigdy namolni i męczący. Flamandka i Holenderka oraz Francuz Vincent siedzieli z gospodarzami na werandzie a ja z parą Hiszpanów przy ognisku.

Hiszpanie backpakerzy to odrębna kategoria ludzi - nie są jak inni skoncentrowani na odhaczaniu kolejnych atrakcji, wolą rozkoszowć się życiem. Ci mieli gitary, gorącą czekoladę, ciasteczka a zamiast jechać dalej następnego dnia wybierali się na ryby.

Siedzieliśmy wpatrując się w płomienie i słuchając hiszpańskich gitar, które nic sobie nie robiły z dochodzącego z werandy karaoke. Oraz kibicowaliśmy Vincentowi, który próbował zaciągnąć do łóżka młodziutką Laotankę.

Był z tym pewien kłopot - dziewczyna nie mówiła ani po angielsku ani po francusku ale z dugiej strony nie trzeba wielu słów aby okazać swoje intencje. Lao są dosyć konserwatywni, w każdy gesthouse wisi regulamin, który zabrania posiadania nielegalnych substancji (narkotyków i broni) oraz przyjmowania gości w pokoju i występków przeciw laotańskim obyczajom.

Zrobiło się późno i Vincent był trochę sfrustrowany brakiem porozumienia i tym, że jego zabiegi odnosiły połowiczny efekt a dziewczyna odrzucała zdecydowanie jakieś próby publicznych afektów. W końcu poleżał trochę na ławce koło ogniska i poszedł do swojego bungalowu. Kilkanaście minut później, jakiś drobny cień przemknął przez podwórko i uchylił drzwi jego bungalowu.

* * *

Ostatni dzień był bardzo przyjemny. Wstałem rano, zjadłem dobre śniadanie - na tym pustkowiu mieli świeżo pieczone croissanty i niezłą kawę - i ruszyłem w drogę. Świeciło słońce ale powietrze było zimne, mimo to rozpędzałem skuter do 50 km/h aby się trochę obudzić.

Pierwsze pietnaście kilometrów prowadziło ubitą drogą bez asfaltu, dobrze się nią jechało, czwartego dnia na skuterze nabrałem pewności i bawiłem wchodzeniem w zakręty oraz przyspieszaniem pod górę na zredukowanym biegu. Zmiana przełożenia, balansowanie ciałem i unikanie dziur stały się automatyczne, nie musiałem się na tym koncentrować, mogłem podziwiać krajobraz i cieszyć jazdą.

Kolejne kilka kilometrów prowadziło stromo w dół ostrymi zakrętami. Jednak wbrew moim obawom droga była wyłożona świeżym asfaltem na betonowym podłożu. Zredukowałem do trójki i zsuwałem się powoli w dół obserwując okolicę.

Wreszcie wyjechałem na drogę prowadzącą po płaskim dnie doliny otoczonej piaskowymi wzgórzami - Ha Long Bay na lądzie. Zostało 45 km, droga była w miarę szeroka i choć prowadzi do granicy ruch nie był wielki. Rozpędziłem się i dojechałem do Tah Khek lekko po dwunastej.

Nagle znowu zrobiło się ciepło, dwie bluzy i długie bojówki zaczęły przeszkadzać. Oddałem skuter, odebrałem paszport, zjadłem Tom Kha (w tajskiej restauracji, Tajlandia jest przecież po drugiej stronie Mekongu) i wziąłem prysznic. Było wcześnie, nie ma powodu aby zostać na noc w Tha Khek, które tak naprawdę jest większą wioską, jeśli mi się uda złapię nocny autobus i rano będę w Wietnamie.

 

piątek, 11 stycznia 2013

Bez celu

Z Champasak dotarłem do Pakse łodzią w dwie godziny. Znacznie ciekawszy krajobraz ze środka Mekongu niż z okien autobusu i znacznie przyjemniejsza podróż, bez wybojów i niepotrzebnych przystanków. Gdy tylko to możliwe wolę łódź niż bus.

Pakse to spore miasto i - jak na Laos - zagłębie turystyczne, jest tu przejście drogowe do Tajlandii oraz lotnisko z którego latają samoloty do Siem Reap, Vientiane, Hanoi, Bangkoku. Obecność turystów ma pewne zalety - dużo dobrych knajpek i salonów masażu. Wziąłem sobie bardzo przyzwoity pokój w dormie a zaoszczędzone kipy wydałem na godzinny laotański masaż (4,5 dolara). Bardzo egzotycznie, chińskie lampiony świecące na zielone, uspokajająca muzyka i skośnooka masażystka.

Zastanawiam się od kilku dni co robić dalej? Został mi miesiąc. Wietnam i pobyt stacjonarny na plaży, regularny tryb życia, poranny jogging, dobre jedzenie, odpoczynek, lektury? - za tydzień gdy przestanę brać euthyrox moje siły zaczną słabnąć i podróżowanie stanie się męczące. Ale cztery tygodnie nic nie robienia na plaży, gdy tak mało jeszcze widziałem Laosu. Poza tym nie lubię Wietnamczyków, którzy kradzież, oszustwo i nieuprzejmość mają we krwi, w przeciwieństwie do łagodnych i uśmiechniętych Laotańczyków i Khmerów.

Jeżeli mam przekroczyć lądem do Wietnamu to powinienem wziąć autobus z Savanketh do Lao Bao i dalej do Hue. Inne przejścia lądowe, bardziej na północ nie są polecane dla turystów, mniej uczęszczane i lokalne cwaniaki wymuszają tam haracze żądając absurdalnych cen za przejazd.

Może przekroczyć granicę do Tajlandii? Północna lądowa Tajlandia albo przez Bangkok na jakąś wyspę. Tajlandia jest łatwa do podróżowania ale droższa i łatwo tam dotrzeć przez Bangkok z Europy, zatem innym razem.

A może powinienem zawrócić na południe, do Kambodży. Lilly i Miriam tam są, poza tym Kambodża ma morze, plażę, jest tania i przyjemna. A może jednak zostać w Laosie, którego tak niewiele widziałem, kontynuowacć na północ do Vientiane i stamtąd przelecieć do Sajgonu lub gdzie indziej?

wtorek, 8 stycznia 2013

Champasak

Cała ta moja podróż toczy się wokół osi, jaką stanowi Mekong - poczynając od delty w Wietnamie, poprzez Kambodżę i Laos. Nie zliczę ile razy przekraczałem go mostami albo łodzią. I choć zawędrowałem już daleko na północ rzeka dalej jest szeroka, choć płytka i leniwa. Przypomina trochę Wisłę z wielkimi piaszczystymi łachami i wyspami. Żadnej egzotyki, palm, dżungli - leniwa rzeka w płaskim krajobrazie.

Najfajniejsze jest to, że nie ma wcale komarów. Jest pora sucha, wyschły wszystkie rozlewiska a komary nie rodzą się w rzece tylko w stojącej wodzie.

Jestem w Champasak, które jeszcze w 1946 roku było siedzibą laotańsakich królów. Nikt by się nie domyślił, całe miasteczko to większa wioska z jedną ulicą. Dziurawy asfalt, kury, psy, kilka willi i parę świątyń.

Minęło mnie dwóch Niemców na rowerach:

- Daleko do centrum?

- Właśnie minęliście centrum miasta.

- Co?!?

Życie toczy się tu powoli, za to, jak to w Laosie ludzie są uśmiechnięci i zrelaksowami. Horyzont jest zawsze lekko zamglony, całkiem jak w Umbrii i przez to dziwne światło wszystko wydaje się lekko nierealne. Czas w Laosie płynie jakoś inaczej, dni mijają szybko i przyjemnie choć nic wielkiego się nie dzieje.

Miałem tu zostać tylko chwilę, dotrzeć po południu, szybko obejrzeć lokalną atrakcję - świątynię z czasów Angkor Wat i z rana ruszyć dalej. Znalazłem sobie guesthouse z marnymi ale tanimi pokojami, za to z ogromnym tarasem nad samym Mekongiem. Usiadłem na leżaku, popatrzyłem na leniwie płynącą rzekę, na odległe wzgórza pokryte tajemniczą mgiełka i doszedłem do wniosku, że nie chce mi się spieszyć.

Następnego dnia, gdy szedłem do jedynego bankomatu zaczepiła mnie Rafaella. - Nie masz ochoty wybrać się na wyspę, szukam kogoś aby podzielić koszta przeprawy.

Wzięliśmy więc rowery, wsiedliśmy do łodzi z wesołym Laotańczykiem i przeprawiliśmy na Dong Daeng, sporą wyspę na środku Mekongu. Nic tam nie ma szczególnego, kilka małych wiosek, piaszczyste plaże, uśmiechnięci ludzie. Za to można ją objechać dookoła na rowerze, posiedzieć w cieniu, poprzyglądać się rzece, pobrodzić w niej po kolana.

Jeździliśmy więc wokół wyspy rozmawiając. Rafaella pochodzi z Neapolu i mieszka od kilku miesięcy w Vientiane, gdzie pracuje dla jakiejś organizacji humanitarnej. To jej ostatni tydzień w Laosie bo przenosi się do Sierra Leone w Afryce. Wcześniej pracowała też w Kalkucie, Zambii i Beninie. Rozmawialiśmy więc o podróżach, sytuacji w Laosie, włoskiej kuchni powoli pedałując piaszczystą drogą pomiędzy polami ryżu i stadami bawołów.

A wieczorem poszliśmy na kolację do restauracji nad rzeką. Prawdziwą włoską kolację to znaczy trwającą kilka godzin, z celebrowanymi powoli daniami. Rafaella uczyła mnie jeść po laotańsku, czyli zwijając ręką ryż w małą kulkę i nagarnijąc nią jedzenie.

I tak minął kolejny, niespodziewanie miły dzień. Dziś rano szybko zwiedzam Wat Phu a po południu płynę łodzią do Pakse.

 

niedziela, 6 stycznia 2013

Don Det

Podróż z Ban Lung do Don Det zajęła mi cały dzień. Mój błąd, bo wykupiłem bilet docelowy, co w Azji prawie nigdy nie popłaca. Najpierw busik odebrał mnie z hotelu i przez dwie godziny krążył po okolicy ładując ludzi i towary. Potem dwie godziny jazdy do Stung Treng, gdzie okazało się że muszę czekać. Byłem jedyny, który chciał jechać do Laosu, więc nie opłacało im się uruchamiać busa, musiałem czekać na autobus z Phonm Penh do Vientiane. Pięć godzin przesiedziałem w kawiarni, w sumie czas szybko zleciał.

W autobusie poznałem Tal, która też jechała na Don Det. Bardzo zabawna dziewczyna - bardzo drobna, blada, niebyt ładna, w okularach - wygląda całkiem jak te żydowskie intelektualistki z filmów. Mieszka w Tel Avivie, jest przedwodniczką po Izraelu a w Azji jest dopiero od tygodnia. Z tego powodu jest w ciągłym szoku i zachwycie jednocześnie, co chwila cmoka, mówiąc "Oy, yo yoy", ma za dużo bagażu, kłopoty z żołądkiem i zbyt ambitny program.

Jednocześnie Tal jest całkiem zabawna, ciekawie się słucha jej opowieści o Izraelu. Podróżuje bo zerwała z chłopakiem, chce być samodzielna i chce odnaleźć siebie. Zapisuje codziennie wiele stron w swoim notesie.

Autobus był spóźniony, już na granicy dopadł nas zmrok a na łódź, która miała nas zabrać na wyspę wsiedliśmy po dziewiątej wieczorem. Środek Mekongu, ciemność i miliony gwiazd.

Don Det - jedna z Czterech Tysięcy Wysp na Mekongu - jest mekką bakpakerów oficjalnie dlatego, że można tu mieć tani bungalow i widok z hamaka na leniwie płynącą rzekę - tajemnicą poliszynela jest powszechna dostępność trawy i innych narkotyków. Niektórzy zostają tu całymi tygodniami. Judith i Miriam spędziły tu prawie dwa tygodnie przed przekroczeniem granicy do Kambodży i opowiadały cuda, więc chciałem to zobaczyć na własne oczy. Poza tym hamak to zawsze dobry pomysł.

Znaleźliśmy sobie z Tal dwa malutkie bungalowy obok siebie po zachodniej stronie wyspy, z widokiem na zachody słońca, werandą i hamakiem.

Prawdę mówiąc rozczarowałem się. Opis z LP i opowieści dziewczyn opisywały idyliczną komunę, sielskość i oderwanie jakiś odleciany raj. Tak naprawdę jest to brudna laotańska wioska, wysokie ceny, takie sobie jedzenie i brak internetu oraz nigdzie nie ma dobrej kawy, dużo turystów. Ale faktycznie jest spokój, czas płynie powoli, hamaki i widok na rzekę są powszechnie dostępne.

Tal czuje potrzebę wykorzystania swoich czterech miesięcy w Azji, więc postanowiła wypożyczyć rower i zwiesić Don Det oraz sąsiednią wyspę. Było dla niej wyzwaniem bo mimo, że odsłużyła dwa lata w wojsku to nie umie jeździć na rowerze. A na kolejny dzień zaplanowała sobie wyprawę kajakową i szukała kogoś kto by do niej dołączył. Poszliśmy na kolację i Tal rozpytywała ludzi, czy chcą popływać kajakiem.

W ten sposób poznaliśmy Lilly - Kanadyjkę z Quebec. Lilly jest naprawdę urocza, krótkie ciemne włosy, proste plecy, urzekający uśmiech. Skończyła studia i po powrocie do domu będzie uczyć francuskiego a na razie podróżuje cztery miesiące po Azji. W przeciwieństwie do Tal ma doświadczenie w podróżowaniu, minimalistyczny bagaż, żadnego długoterminowego planu, zostaje długo w miejscach, które jej się podobają.

Zatem Tal zajmowała się aktywnym zwiedzaniem a ja i Lilly nie robieniem niczego. Spotykaliśmy się rano na kawę, jedliśmy śniadanie leżąc na materacach, bujaliśmy w hamaku. Potem nagle Lilly zrywała się na nogi oczuwając potrzebę aktywności, więc szliśmy kilometr albo dwa, znajdowaliśmy inną restaurację z hamakami i materacami, zamawialiśmy shake'a i znowu nic nie robiliśmy. Rozmawialiśmy, patrzyliśmy na rzekę, czytaliśmy. Czas mijał nie wiadomo kiedy, robiła się piąta i zaczynał półtoragodzinny spektakl zachodu słońca. A potem kolacja, hamak, skręt.

Tak więc choć Don Det nie spodobało mi się to jednak poddałem się jej urokowi. Czas płynął leniwie, jak wody Mekongu. I nie wiadomo jak minęły trzy dni. Odprowadziłem Lilly na poranny prom, wypiliśmy kawę a po chwili łodź z nią znikęła mi z oczu w kanałach rzeki. Ja i Tal ruszamy za godzinę - ja do Champasak a ona do Vientiane.

 

 

wtorek, 1 stycznia 2013

Nowy Rok

Autobus z Siem Reap do Kampong Cham nie był jeszcze taki zły jeśli pominąć fakt, że na dwóch siedzeniach tłoczyliśmy się we trójkę, ja Kambodżanka i jej dziecko. Dzieciom nikt tu nie kupuje biletów tylko upycha gdzie się da.

Za to bus z Kampomg Cham do Ban Lung to była Azja w najlepszym wydaniu. Stary, zdezelowany van załadowany po brzegi wszystkim co da się przewieźć - mieliśmy duriany, mango, kury i motorower oraz mnóstwo innych rzeczy. Plus jakieś siedemnaście dorosłych osób i dzieci. Nie było miejsca na nogi podłogę też zajmowały upakowane paczki i worki.

Na dodatek bus w Azji nigdy nie jedzie z punktu A do B, tylko zawsze znajdzie się milion pretekstów aby zatryzmać się, zabrać dodatkowego pasażera albo jakąś przesyłkę w postaci paru ananasów lub bagietek, którą trzeba oddać na straganie po drodze. Podróż się wlecze i wlecze w upale, kurzu wpadającym przez otwarte okna oraz dźwiękach khmerskiego karaoke. Tylko krajobraz za oknem rekompensował te niewygody, zielona żyzna dolina Mekongu.

Po sześciu godzinach dojechaliśmy do rozjazdu dróg na Stung Treng i na Ban Lung, gdzie okazało się, że za dodatkowe kilka dolarów zmieści się jeszcze dwójka europejczyków i ich plecki. W ten sposób poznałem Judith, Niemkę z Monachium, która ostatnie trzy lata mieszkała w Australii co widać w je akcencie i otwartości na ludzi.

Gdy szukaliśmy guesthouse wspomniałem Judith, że nie mogąc spać ostatniej nocy oglądałem ekranizację "Nieznośnej lekkości bytu" a okazało się, że ona właśnie skończyła czytać tę powieść Kundery. Serendipity.

Wbrew opisom droga do Ban Lung została utwardzona i wyasfaltowana, dalsza podróż zajęła nam niecałe dwie godziny.

Znaleźliśmy sobie ładny guesthouse poza miastem, nad sporym stawem. Willa w kolonialnym stylu, z wielkimi pokojami wyłożonymi ciemnym drewnem, ogromnym tarasem i zacienioną werandą. Po pięć dolarów za pokój z łazienką. Cisza, spokój, soczysta zieleń dookoła.

Rattanakiri do najodleglejsza prowincja Kambodży, do niedawna odcięta od reszty kraju złymi drogami. Plemiona, dżungla, plantacje kauczuku i kopalnie złota. Podczas wojny wiodła tędy droga Ho Chi Minha i tereny te były w praktyce pod kontrolą Vietcongu, potem stąd zaczął się marsz Czerwonych Khmerów na podbój Kambodży. To tutaj rzeką Tonle Srepok dopływa kpt. Willard w poszukiwaniu płk. Kurtza w Czasie Apokalipsy.

Wziąłem skuter aby pojechać nad pobliskie jezioro w kraterze meteorytu ale zamiast zjechać z głównej drogi zaraz za miastem jechałem nią przez dobrą godzinę. Powietrze pachniało, jak w ogrodzie pełnym orchideii, świeciło słońce, owiewał mnie pęd ciepłego powietrza, przy drodze rozciągały się plantacje kauczuku, w oddali dżungla porastała wzgórza. Jechałem tak bez celu przed siebie z manetką gazu otwartą na maksimum.

W pewnym miejscu z naprzeciwka nadjechał pokryty czerwonym kurzem motocykl z dwoma chłopakami, jeden prowadził a drugi trzymał na sztorc oparty na udzie AK-47. Prawdziwy dziki wschód.

* * *

Nowy Rok ja i Judith spędziliśmy z trójką Kanadyjczyków. Najpierw siedzieliśmy na naszej werandzie, potem poszliśmy coś zjeść do miasteczka.

Miriam (która pochodzi z Quebec, ma południową urodę i jest uroczo gadatliwa i zakręcona) oraz Judith wypiły za dużo i zupełnie odleciały. Najpierw gadały maniakalnie różne śmieszne rzeczy, potem Miriam zaczęła posypywać sobie głowę ryżem a później wyciągnęły nas na kambodżańskie przyjęcie, które toczyło się nieopodal.

Kambodżańczycy byli zachwyceni niespodziewanymi gośćmi, z głośników cały czas leciało Gangnam Style, lokalna muzyka i kambodżańskie techno. Tańczyliśmy z gromadą dzieci, kobiet i mocno podpitych mężczyzn na jakimś betonowym podwórku.

Po jakimś czasie jeden z Kambodżańczyków, w czerwonym t-shirice, który trochę mówił po angielsku zaproponował, że zawiezie nas do najwiekszej dyskoteki w miasteczku, Galaxy.

Miriam i Judith zgodziły się z entuzjazmem i wsiadły na skuter z pijanym chłopakiem w czerwony t-shircie. My z Jeffem próbowaliśmy znaleźć Lisę, która gdzieś się zagubiła (na koniec dotarła sama do guesthouse na pożyczonym rowerze). Byłem jako jedyny całkiem trzeźwy i jako taki, trochę się niepokoiłem o bezpieczeństwo w tym dziwnym, dzikim miasteczku pełnym pijanych, świętujących ludzi.

W końcu też wylądowaliśmy w Galaxy, które okazał się całkiem normalną dyskoteką. Mnóstwo młodzieży, większość chłopaków, muzyka techno i Gagnam Style prawie cały czas. Wszyscy byli przyjacielscy, może chwilami za bardzo ale wyglądało to bardzo bezpiecznie. Dziewczyny dalej były w stanie manii tańcząc na krzesłach i świetnie się bawiąc.

I tak zastał nas Nowy Rok, w kambodżańskiej dyskotece, gdzieś na końcu świata.

Ludzie tutaj uwielbiają liczne show i kabarety, muzyka ustała w pewnej chwili i na dacefloor zaczął się program artystyczny. Miriam stwierdziła, że nie będzie na to patrzeć, więc zabrałem ją do guesthouse. Nie było łatwo znaleźć kogoś kto by nas odwiózł, potem nie mogliśmy znaleźć drogi a w dodatku rozbawiona Miriam wkładała ręce pod koszulę przerażonemu kierowcy.

To był zabawny Nowy Rok, znacznie bardziej niż udało mi się opisać. Jak powtarza Miram, "it makes more sense in French".